Przyjdziesz tu służyć
Posługa modlitewna w szpitalach warszawskich 1992-2008
Grażyna Matusiak Warszawa, Boże Narodzenie 2009
Każda historia ma swój początek. Natchnienie. Olśnienie. Lekki powiew wiatru… Szpital warszawski przy ul. Grenadierów. Otwieram drzwi, portiernia, pojemnik na zużyte foliowe ochraniacze, szerokie schody z poręczą. Nad schodami krzyż. Wchodzę po stopniach i zatrzymuję się przed krzyżem – patrzę. Jest duży, drewniany z pasyjką. Od tego miejsca schody rozchodzą się w lewo i w prawo. Stoję i patrzę. Patrzę i słyszę: „Przyjdziesz tu służyć”.

Myśli krążą wokół usłyszanych słów. Słuchaj Izraelu… Św. Franciszek z Asyżu usłyszał kiedyś przed krzyżem słowa „Odbudujesz Kościół”. Nie rozumiał, szukał ludzkiej odpowiedzi, chciał odbudować kościół ten materialny. Stopniowo otwierał się na głębię usłyszanych prostych słów wezwania. Maryja usłyszała: „Oto poczniesz i porodzisz Syna…”. Słowo Bożego wezwania przemieniło ich osobiste życie. Bóg wtargnął i zawładnął, uczynił ich życie owocnym po wieki. Słowa dudnią w głowie, wciąż je słyszę. Przylgnęły do mnie. Stały się częścią mojego wnętrza, zamieszkały we mnie. Ale co znaczą? Przyjdziesz tu służyć. Przyjdziesz tu służyć…
Robię to, co zrobił św. Franciszek – odpowiadam natychmiast i po ludzku. Idę do kadr, pytam o pracę – Nie jestem pielęgniarką tym bardziej lekarzem, więc o jaką pracę mogę pytać? Pytam czy mogę zostać salową. – Jakie pani ma wykształcenie? Wyższe, pedagogiczne. – Z wyższym wykształceniem nie przyjmiemy. Czyli bariera wykształcenia. Jestem wezwana, aby tu służyć i nie mogę podjąć pracy. Nie mam przygotowania do pracy w szpitalu, nie mogę podjąć pracy a jednak mam tu służyć. Jak? O co chodzi? Na razie zrobiłam co mogłam. Nic więcej uczynić nie mogę. Odwiedziłam chorą osobę, trafiłam do kadr. Słowo zachowuję w sercu i wracam do zwykłego życia rodzinnego, zawodowego. Rodzę kolejne dzieci – jest ich czwórka: Gabrysia, Michał, Małgosia, Marcin. Mija kilka kolejnych lat. Dziwne wydarzenie odpływa w dal… Daleką.
Pewnego dnia odbieram dzieci z przedszkola, robię zakupy i po przejściu kilkudziesięciu metrów siadam na ławce z wyczerpania. Nie mam siły iść dalej. Serce? Robię badania serca – zdrowe. Stany wyczerpania nie przechodzą. Trzeba zbadać tarczycę. Wykrycie ukrytych guzów wielkości małych jabłek – pięć. Na zewnątrz niewidoczne od wewnątrz uciskają tchawicę, dlatego się duszę. Konieczna operacja – dostaję skierowanie do szpitala na ul. Grenadierów – przypomina mi się poprzednia wizyta i otrzymane wezwanie: „Przyjdziesz tu służyć”.
Przed pójściem do szpitala wyjeżdżam na Jasną Górę na uroczystości Zesłania Ducha Świętego – uczestniczę w spotkaniu charyzmatycznych wspólnot Odnowy w Duchu Świętym. Potem szpital, napełniona jestem pokojem. Przyjmuję narkozę – po przebudzeniu trwać będę dalej w pokoju Bożym i błogości Ducha Świętego. Budzę się lekko i bez dolegliwości. Pierwsze próby wydobycia z siebie głosu – z trudem, ale wydaję jakiś dźwięk. to znaczy struny głosowe nie zostały naruszone. Po kilku dniach będę śpiewać. Lekarz zachęci mnie do śpiewu. Wycięte guzy nie są groźne. Na chirurgii każdy boi się tego, co będzie. Kilkudniowe czekanie na operację jest trudne.
Przed operacją, kiedy przekroczyłam próg Sali, usłyszałam wyraźnie słowa: „Pomódl się z nimi”. Znowu usłyszałam słowa już z tego miejsca, do którego zostałam kilka lat temu wezwana. Od tamtego czasu nie słyszałam wewnętrznie żadnych słów. Znowu zdumienie – takie ciche. I bezradność. Stoję w piżamie wśród pań, których nie znam. W jaki sposób podjąć wspólną modlitwę? Mam ze sobą różaniec. Wyjęłam go z kieszeni piżamy i usiadłam na brzegu łóżka. Przysiadła się zaraz do mnie jedna z pań – „Ja nie wiem, o czym mam myśleć, żeby się nie bad operacji.” Bez zastanowienia odpowiadam: „Może odmówimy wspólnie różaniec?”. Zaczęłyśmy we dwie, inne panie do nas dołączyły. Po operacji, kiedy wróciłam na salę poproszono mnie o kontynuowanie modlitwy różańcowej. Modliłyśmy się wieczorem cząstką różańca i śpiewem maryjnym. Miałyśmy zalecenie, aby śpiewać – kończyłyśmy Apelem Jasnogórskim.
Po kilku dniach zostaję wypisana ze szpitala i wracam do domu z blizną na szyi, która dość długo się goi. Jestem bardzo osłabiona. Część dnia spędzam na ukwieconym balkonie, w leżaku. Czytam książki, odmawiam Różaniec. W głębokim wyciszeniu w czasie modlitwy różańcowej słyszę głos: „Pomódl się z nimi”. Słowa wstrząsają mną i elektryzują. Nie mogę się uspokoić, jestem przerażona staram się odepchnąć od siebie to wydarzenie jakby nie istniało. Nie mogę. Po kilku dniach powtórnie słyszę „Pomódl się z nimi”. Nie mogę się zdystansować, nie mogę tego w sobie zagłuszyć, narasta walka wewnętrzna. Co robić? Co ja mam robić? Zaczynam rozumieć, że jestem zaproszona, aby wrócić do szpitala i podjąć modlitwę z chorymi – wrócić tam, jako osoba zdrowa. „Przyjdziesz tu służyć”. Postanawiam udać się do ks. kapelana szpitala na ul. Grenadierów i opowiedzieć mu o tym wydarzeniu. Mam nadzieję, że spotkanie uwolni mnie od ciężaru tej sytuacji.
Siedzę na ławce w holu i opowiadam ks. kapelanowi to wszystko. Boję się, że nie uwierzy. Pragnę, aby mnie odesłał do domu. Nic z tego – słyszę spokojne słowa „Proszę pójść za łaską”.

Zaprzyj się samego siebie i pójdź za Mną. Jakie do trudne pójść za Jezusem tam, gdzie On powołuje. Przeciwne naturze. Jednak rozmowa uspokaja mnie. Otrzymuję konkretne wskazówki.
– Proszę podjąć modlitwę różańcową z chorymi tam, gdzie najwięcej cierpienia. Na oddziale chirurgii i onkologii.
– Idzie pani jak owca między wilki, może być pani odrzucona. Proszę wchodzić do sal, gdzie leżą chorzy. Nie rozmawiać, tylko modlić się. Ja mam dwa szpitale i nie jestem w stanie odmówić z chorymi nawet dziesiątka różańca.
Teraz wiem, że jestem posłana. Wiem, jaką mam podjąć posługę. „Przyjdziesz tu służyć” – już rozumiem. Znikła wewnętrzna walka – jestem gotowa.
Ks. Kapelan udziela mi konkretnych wskazówek odnośnie do poruszania się po szpitalu. Szatniarz zostaje wtajemniczony w moją misję – będzie mnie wpuszczał. Mam przychodzić około godz. 19 – akurat po mszy św. w pobliskim kościele Matki Bożej Królowej Polskich Męczenników. Proszę proboszcza (ks. Krzysztofa Jackowskiego) o pierwszy Różaniec. Dostaję mały, drewniany dziesiątek i błogosławieństwo na drogę powołania. Idę – proszę jeszcze o zbiórkę różańców dla chorych w szpitalu. Wiem, że starsze osoby mają po kilka różańców. Ogłoszenie zbiórki różańców po mszy świętej spotyka się z natychmiastowym odzewem. Napływa czterysta różańców. Piorę je w szamponie, segreguję kolorami, niektóre wymagają naprawy. W każdy czwartek, po mszy świętej o godz. 18, z pęczkiem dziesięciu różańców idę na chirurgię. Nikt mnie nie odrzuca. Chore chętnie się angażują. Dostają ode mnie różańce wyprane i poświęcone. Cieszą się z tych szpitalnych różańców – wybierają sobie taki, który się najbardziej podoba. Często słyszałam słowa: „Od pierwszej komunii nie miałam różańca w ręku”. Każde spotkanie, choć utkane tylko z modlitwy różańcowej, było niepowtarzalne i jedyne. Dawało mi siłę i radość. Do szpitala szłam z pewnym wysiłkiem i tremą, a wychodziłam szczęśliwa. Ogólnie wiedziano na chirurgii, że w czwartki o 19 jest różaniec i jakby czekano na mnie.
Przez rok chodziłam do szpitala sama. Nigdy nie wiedziałam, kogo spotkam za drzwiami. Jakie osoby i czy mnie przyjmą. Opowiadałam im o swojej operacji i pokazywałam świeżą bliznę. Znikała bariera, ale zawsze odczuwałam trud tego wchodzenia, naciskania klamki. Po ludzku bałam się. Dostałam żółty szpitalny fartuch, podarowany przez jedną z pielęgniarek. W jego kieszeni nosiłam różance. Po ich rozdaniu siadałam na taborecie i rozpoczynałam modlitwę. Często z innych sal przychodzili chorzy, tak że sala była pełna i jeszcze siadali na zewnątrz na taboretach.
Zdarzyło się, że w czasie modlitwy z sali operacyjnej przyjechali po chorą sanitariusze w zielonych fartuchach. I ona z tym różańcem pojechała na salę operacyjną.
Czasem pielęgniarki prosiły mnie indywidualnie do ciężko chorych, leżących w izolatkach. Byli to chorzy przywożeni z innych szpitali z powodu nieudanych operacji. W krótkim czasie czekała ich następna operacja i często byli załamani. Żadne słowa do nich nie trafiały. Nakładałam na nich ręce w skupieniu, modliłam się i przekazywałam im słowa płynące z modlitwy. To do nich gdzieś głęboko trafiało i podnosiło. Wiem to od pielęgniarek i potwierdzali to lekarze.
W pewien czwartkowy wieczór pielęgniarka podeszła do mnie na korytarzu i poprosiła, abym przyszła pomodlić się przy łóżku chorej na białaczkę. Była to pracownica szpitala – w stanie bardzo ciężkim, umierająca. Podłączona do różnych aparatów spojrzała na mnie. Nie spała i była przytomna. Pielęgniarka uprzedziła mnie, że w tym czasie odprawiana jest w intencji chorej Msza Święta. Usiadłam przy jej łóżku na taborecie. Wyjęłam z kieszeni różaniec, wzięłam chorą za rękę. W ciszy cichym głosem odmawiałam kolejne zdrowaś Maryjo… i w godzinie śmierci naszej Amen. W trakcie trzeciego dziesiątka poczułam jak przez całe moje ciało przechodzi wiatr – trudno to inaczej określić – duchowy wiatr, który przeze mnie przechodzi w stronę chorej. Skończyłam odmawiać cząstkę różańca z poczuciem, że wydarzyło się coś niezwykłego, niesłychanego, ale nie wiem co – nigdy wcześniej ani później tego nie doświadczyłam. Ta chora została uzdrowiona – całkowicie.
Poruszeni byli lekarze, pielęgniarki. Chora wstała i zaczęła chodzić po korytarzach. Myślano, że to ożywienie przed agonią. Zbadano – zdrowa. Wypis ze szpitala. Szukała mnie. Rozpowiedziała w szpitalu, że ją uzdrowiłam. Nie chciałem się spotkać i przyjmować podziękowało – to nie ja, to przeze mnie no i Mszę Św. – była odprawiana w tym samym czasie.
W salach nad łóżkami chorzy wtykali obrazki z wizerunkami świętych. Nie było krzyży. Wchodziłam do chorych, którzy leżeli tygodniami. Chcieli mieć w salach krzyż na ścianie. Mówili mi o tym. Więc oprócz różańców, które w różny sposób napływały do mnie i nigdy mi dla chorych różańców nie zabrakło, zaczęłam gromadzić krzyże. Starsi ludzie przynosili stare drewniane krzyże i składali w kruchcie kościoła.
Zakres moich doświadczeń z chorymi rozszerzał się – idąc do szpitala miałam w torebce poświęcone różańce, krzyże, młotek i gwoździe. Kiedy w domu wkładałam młotek do torebki moje dzieci rozumiały, że idę do chorych do szpitala.
Pamiętam szczególnie dzień, kiedy przyszłam na chirurgię do sali, w której stało chyba dziesięć łóżek z leżącymi chorymi. Byłam z nimi umówiona, że przyniosę krzyż i zawieszę w sali. Kiedy przyszłam, oni już trwali na modlitwie. Wspólnie odmówiliśmy „Ojcze nasz”, po czym przysunęłam krzesło do zamkniętych drzwi. Należało wyjąć młotek, gwóźdź i utrzymać drewniany krzyż. Brakowało mi jednej ręki. Jedna z chorych zorientowała się w sytuacji, powolutku wstała z łóżka i ciągnąc za sobą cewnik, opierając się na poręczach kolejnych łóżek podeszła do mnie ze słowami „Ja pani pomogę”. Wzięła ode mnie krzyż, a ja zaczęłam wbijać gwóźdź w ścianę. Przy trzecim uderzeniu młotkiem drzwi się otworzyły i stojąc na krześle zobaczyłam rosłego salowego, a on zobaczył krzesło, moje nogi i chorą z cewnikiem i krzyżem – wycofał się.
Po roku samotnego chodzenia do chorych dołączyło do mnie 5 pań. Podjęłyśmy modlitwę na chirurgii oraz na oddziale onkologicznym. Było nas dużo i mogłyśmy rozdzielać między siebie różańce i wchodzić do kilku sal o jednej godzinie. W ciągu pięciu lat wspólnego posługiwania przekazałyśmy w szpitalu około 8 tysięcy różańców, które stale do nas napływały.

Po pięciu latach naszego posługiwania nastąpił remont generalny i zmiany personalne. Powstała również kaplica. Onkologia została przeniesiona do innego szpitala. Wszystko się zmieniało. Ks. kapelan dał sygnał do odwrotu.
Jedno z ostatnich spotkać w szpitalu, które szczególnie zapamiętałam, to była modlitwa na oddziale wewnętrznym. Ks. kapelan poprosił, aby tam pójść. Chorzy leżeli na korytarzach. Sale były pełne. Nie wiedziałam jak poprowadzić modlitwę, bo nie było gdzie usiąść. Zapowiedziałam, że poprowadzę modlitwę na korytarzu, tam gdzie leżą chorzy, i że jeśli drzwi do sal będą otwarte, to będzie się można włączyć we wspólną modlitwę. Chorzy w salach zaczęli przesuwać łóżka, które miały kółka w stronę drzwi, żeby bardziej uczestniczyć. Na korytarzu wśród łóżek znalazłam kawałek wolnej ściany, do której przylgnęłam. Wyjęłam różaniec i cicho podjęłam modlitwę. Chorzy w salach i na korytarzu od razu się włączyli – byli uprzedzeni przez ks. kapelana, że przyjdę. Ze wzruszeniem zobaczyłam, że w części korytarza, w którym leżeli mężczyźni, ci którzy mogli wstać z łóżek stali tak w piżamach i modlili się. Po odmówieniu cząstki różańca zaśpiewałam „Panience na dobranoc”. Miałam tekst całej piosenki wydrukowany na kartce. Inni się włączyli tak spokojnie i cicho. Zapanowało ogólne wzruszenie i przejmujące poczucie jedności. Na korytarzu leżała chora pod kroplówką. Kiedy skończyliśmy mówi do mnie: „Pani da ten tekst – syn przyjdzie, to odbije na ksero dla wszystkich.
Bywały chwile gdy ogarniało mnie zwątpienie, traciłam falę pod nogami – tonęłam. Ale wynurzałam się i płynęłam dalej. To był samotny szlak. Spotykałam ludzi, coś im przekazywałam i szłam dalej do następnych. Kiedy chciałam oddalić się od tego szlaku słyszałam w pamięci słowa pierwszego wezwania „Przyjdziesz tu służyć”. Pytam – czy to już tak będzie do końca? Czy chodzi o pewien czas, miejsce? Nie wiem. Czasem myślałam sobie – wolałabym robić coś innego, w ogóle tego nie robić. Żyd inaczej. Wezwanie Boże przyszło jakby pod prąd mojej natury. i nie był to jedyny szlak, na który wezwał mnie Pan. Kiedy byłam na szlaku powołania miałam obfitość łaski. Kiedy oddalałam się spragniona ukwieconych łąk traciłam wewnętrzny rozmach, smak, poczucie sensu…
Minęło osiemnaście lat posługiwania w różnych szpitalach. Przyjęłam te ścieżki jako wolę Bożą i jako nałożone na mnie jarzmo.
Ze szpitala na Grenadierów dotarłam do Centrum Zdrowia Dziecka. Kapelanem był i jest nadal ks. Jacek Bazarnik. Czułam się tam zagubiona – olbrzymi dziesięciopiętrowy gmach – pomnik.

Znalazłam w nim maleńką kaplicę – urzekła mnie. Msze św. są o godz. 15. Chore dzieci przyjmują sakrament chorych. Intencje mszy św. dotyczą operowanych dzieci. Raz w miesiącu czuwania nocne dla rodziców chorych dzieci. Zdarza się, że rodzice krzyżem leżą przed ołtarzem, błagając o życie, zdrowie dla dzieci. W kaplicy maskotki dzieci, które zmarły i zawsze dużo kwiatów wdzięczności za otrzymywane łaski od tych, które opuszczają szpital – zdrowe.

W centrum Zdrowia Dziecka uczestniczyłam w mszy św. w intencji chorych dzieci, przekazywałam opracowane przeze mnie zeszyty o treściach formacyjnych dla rodziców, byłam proszona do modlitwy wstawienniczej przy chorych dzieciach, przy zbolałych rodzicach. Ks. Jacek Bazarnik zeszyty przekazywał również lekarzom, np. z okazji świąt Wielkanocnych. Była to antologia tekstów świętych i błogosławionych. Na okładce był krzyż, pod którym rosła stokrotka. Stokrotka nawiązywała do myśli św. Tereski:
„W wyznaczonym dniu rozkwita najbardziej uboga stokrotka”.
Zeszyty drukowały s. Loretanki w Rembertowie. Pamiętam życzliwość s. Andrzeji – dyrektor drukarni. To były tysiące zeszytów w formacie A5 o objętości około 100 stron. Czasem były drukowane za darmo.
Z Centrum Zdrowia Dziecka szczególnie zapamiętałam 10-letniego chłopca chorego na raka krtani. Chłopiec kilka miesięcy leżał nieprzytomny pod aparaturą. Rodzice na zmianę odwiedzali go. ks. kapelan poprosił abym towarzyszyła po mszy św. rodzicom przy dziecku. Przyjmowałam komunię świętą w intencji chłopca. Potem z mamą przy dziecku odmawiałyśmy różaniec, z tatą koronkę do miłosierdzia bożego. Rodzice byli na granicy wyczerpania nerwowego. Na zmianę przy mnie płakali w czasie modlitwy.
Minęło kolejnych kilka tygodni.
Modliłam się w kaplicy – w pewnej chwili ogarnęła mnie szalona radość, szczęście duchowe. Siedziałam w zdumieniu ogarnięta tym szczęściem jakby rzuciło mi się na szyję. Do kaplicy wszedł ks. kapelan – podszedł wprost do mnie – pani Grażyno, przed chwilą zmarł pani podopieczny. Wszystko stało się jasne. Szczęśliwa dusza uwolniła się od ciała.
Po kilku latach z Centrum Zdrowia Dziecka z transportem zeszytów dla chorych przeniosłam się do szpitala wojskowego na ul. Szaserów (obecnie Wojskowy Instytut Medyczny).

Za przyzwoleniem ks. kapelana Wiesława Bożejewicza przekazałam dla chorych kilka tysięcy zeszytów. Docierały one do chorych przez s. zakrystiankę i ks. kapelana. Mówili, że są dobre. Zeszyty, nad którymi stale pracowałam, przeobraziły się stopniowo w naukowe opracowanie pt. „Wiedza Miłości”, które w 2007 roku wydało wydawnictwo „Neriton”.
Następnym szpitalem, w którym w nowy sposób rozpalił się mój charyzmat, był szpital MSW na ul. Wołoskiej. Z tym szpitalem związane są moje wspomnienia. Urodziłam tu moją najstarszą córkę Gabrysię, która w tym roku ukończyła 30 lat i obecnie pracuje w tym szpitalu w laboratorium analitycznym. W małej przytulnej kaplicy działa od kilku lat grupa modlitewna Odnowy w Duchu Świętym „Anastasis”, założona przez ojców jezuitów z sanktuarium św. Andrzeja Boboli. Posługuje ona szczególnym darem indywidualnej modlitwy wstawienniczej nad chorym. Przed spotkaniem modlitewnym na krzesełkach w kaplicy rozkładane są śpiewniczki. Gitara, bębenek – jest też animator muzyczny. Spotkania odbywają się w każdy poniedziałek o godz. 19. Na spotkania przychodzą chorzy w piżamach, szlafrokach. Raz przyszedł chory z kroplówką. Urocze są te spotkania. Jest to dla chorych wsparcie duchowe, emocjonalne. Nabierają oni wewnętrznej siły, odzyskują nadzieję.

Każdy, kto doświadczył ciężkiej choroby, która wymagała leczenia szpitalnego pamięta, ile przeżył trudnych chwil. Każdy wchodzi w szpitalne drzwi z całym swym doświadczeniem życia. Jest osłabiony, dręczony bólem i niepokojem o przyszłość własnej rodziny. Chory doznaje wielu upokorzeń – jest skrępowany swoją niemocą i rosnącą zależnością od innych. Ma wrażenie, że przestaje się liczyć dla innych, bo sam nie może pracować, działać, a to dawało mu poczucie własnej wartości. Ciężko chory przeżywa swoją sytuację jako coś nie do zniesienia. Pacjenci leżący dłużej w szpitalu odczuwają potrzebę rozmowy, ale często ją tłumią i tym samym popadają w coraz boleśniejsze osamotnienie. Chory pragnie wyrazić swój lęk, skargę, bezsilność, pragnie być przyjęty i zrozumiany. Potrzebuje głębszego kontaktu z drugim człowiekiem. Nawet sam fakt bycia z osobą, którą można obdarzyć zaufaniem uspokaja i dodaje sił. Bardzo często choroba jest wołaniem o miłość o zwrócenie uwagi a często również wołaniem o pomoc w wyprostowaniu pogmatwanych dróg życia często obciążonego winą i trudnego do uporządkowania…
Prymas St. Wyszyński
„Niekiedy może nam się wydawać, że „do wyższych rzeczy” jesteśmy stworzeni. Nie jest więc dla nas rzeczą odpowiednią, abyśmy się dotykali spraw codziennych, małych i drobnych, tych „pieluch” ludzkiego życia i różnych jego „odpadków”. Zdarza się, że takich pięknoduchów przeprowadzają nieraz przez sale szpitalne, operacyjne (…). Tam się wówczas koryguje idealistyczny obraz świata, na rzecz konkretu i rzeczywistości.”